» Recenzje » Republic #23-26. Infinity's End

Republic #23-26. Infinity's End


wersja do druku

Moc nie jest w nim zbyt silna

Redakcja: Wojciech 'Wojteq' Popek

Republic #23-26. Infinity's End
Wśród niektórych fanów Gwiezdnych wojen panuje dwojaka opinia na temat George'a Lucasa i jego zaangażowania w tworzenie sagi. Nikt nie kwestionuje jego zmysłu marketingowego oraz wspaniałego pomysłu na film, który stał się pierwszym nowoczesnym mitem. Z drugiej jednak strony, zwłaszcza po kolejnych premierach filmów z trylogii prequeli, pojawiły się głosy mówiące, że może mimo wszystko dalszym rozwojem gwiezdnej sagi powinny były się zająć osoby, które potrafią taki film odpowiednio wyreżyserować, a także przygotować do niego odpowiedni scenariusz. Dnia 25 października 2000 roku okazało się, że niemal dokładnie odwrotna sytuacja ma miejsce w komiksowej serii Republic. Pytam zatem – czemuż, ach czemuż oddano historię Quinlana Vosa w ręce inne od Johna Ostrandera i Jan Duursemy?

Infinity's End rozpoczyna się od mocnego uderzenia. Mały statek transportowy jest świadkiem sceny bez precedensu – planeta Ova, na którą się kieruje, ni stąd ni zowąd znika. Co prawda załoga nie opowie o tym wydarzeniu swoim wnukom, gdyż chwilę później jednostkę spotyka podobny los, jednak dzięki przytomności umysłów udaje się przesłać wiadomość na temat katastrofy do Rady Jedi. Wkrótce fakty łączą się w całość – do źródła problemu dociera Quinlan Vos będący z misją na Dathomirze, planecie pełnej adeptek Ciemnej Strony. Tam jednak zostaje wystawiona na próbę pokora butnego Jedi, która niespodziewanie wplącze go w lokalną potyczkę o władzę...

Jak łatwo wywnioskować ze wstępu do tego artykułu, kolejna wymiana za sterami Republic nie wyszła serii na dobre. Dotyczy to niemal każdego aspektu Infinity's End. W tej miniserii scenarzysta Pat Mills zdecydował się na dużo prostszy (porównując do tego z Twilight) model fabuły. Na domiar złego w komiksie występuje wiele z pozostałych typowych dla Expanded Universe grzeszków – coraz większe superbronie, zdolne niszczyć całe planety, bardzo złe postaci, pragnące za pomocą wyżej wymienionych superbroni sprowadzić zagładę na galaktykę oraz niezniszczalny bohater pozytywny, który nie ginie nawet po otrzymaniu bezpośredniego ciosu w serce.

W roli bardzo złych postaci, których jedynym marzeniem jest zniszczenie galaktyki, wykorzystano przewijające się tu i ówdzie w Expanded Universe wiedźmy z planety Dathomir uprawiające magię nie różniącą się przesadnie od Ciemnej Strony Mocy. Panie te biegle władają bronią, przemieszczają się na rancorach, a mężczyzn traktują jak niższą rasę – po prostu sama słodycz. Ich motywy działania natomiast nie są do końca jasne i czytelnik może dojść do wniosku, że spustoszenie jakie sieją, czynią bezinteresownie, z czystej wewnętrznej złośliwości. Po drugiej stronie barykady znajduje się Quinlan Vos, który od poprzedniego odcinka balansuje na granicy Ciemnej Strony (przez co logika w wysłaniu go na planetę, na której roi się od adeptek mroczniejszego oblicza Mocy, pozostaje dla mnie tajemnicą), napotkany w obozie dla mężczyzn obcy Yag Shushin, wyglądający nota bene jak żywcem wyciągnięty ze Strasznego filmu oraz wyklęta córka przywódczyni klanu wiedźm, bez przerwy zmieniająca stronę po której stoi i której zasadniczo żadna decyzja w tej kwestii nie jest odpowiednio umotywowana.

Miejsce akcji w Infinity's End zmienia się rotacyjnie pomiędzy Dathomirą a Coruscant gdzie dwóch mistrzów Jedi – Saesee Tiin i Mace Windu – służy za komentatorów poczynań imć Vosa. Pozwala to złapać czytelnikowi oddech oraz uprzedzić o kolejnych nieszczęściach, o których nie wie rycerz Jedi, a wiedzą obserwujący mistrzowie.

Warstwa graficzna jest kolejnym aspektem komiksu, w którym stracił on w stosunku do poprzedniej części. Estetyka zastosowanej kreski jest dużo niższa, a postaci sporo różnią się zarówno od tych występujących w poprzednich odsłonach serii Republic, oraz tych znanych z filmów. Co gorsza rysunki nie są najlepsze – proporcja zdają się odchylać od naturalnych, w niektórych kadrach postaciom zdarza się mieć płaskie twarze. W porównaniu do nieco uproszczonej kreski Jan Duursemy, na obrazkach autorstwa Ramona Bachsa panuje lekki "bałagan", co jest prawdopodobnie spowodowane staraniami rysownika, by zawrzeć jednocześnie jak najwięcej szczegółów. Niestety nie wyszło to komiksowi na dobre i całość prezentuje się mało atrakcyjnie.

Niestety po bardzo dobrej Twilight w serii Republic nastąpił spadek formy. Infinity's End ma prostą fabułę, znane postaci i w zasadzie nie wnosi nic, co mogłoby odciągnąć czytelnika od innych pozycji. Pojawiające się od czasu do czasu konflikty z faktami znanymi z filmu oraz fabularne nieścisłości to tylko gwóźdź do trumny sprawiający, że ta pozycja na pewno nie jest cyklem godnym szczególnego polecenia.
Zaloguj się, aby wyłączyć tę reklamę



Czytaj również

Republic #36-39. The Stark Hyperspace War
Błękit nadprzestrzeni
- recenzja
Republic #32-35. Darkness
Dracula w wersji Star Wars
- recenzja
Republic #28-31. The Hunt for Aurra Sing
Polowanie czas zacząć
- recenzja
Republic #27. Star Crash
Gwiezdne wojny?
- recenzja
Republic #19-22. Twilight
Zmiany, zmiany
- recenzja
Głębia #5: Światłość niesie światłość
Epicki finał podwodnej epopei
- recenzja

Komentarze


Jeszcze nikt nie dodał komentarza.

Komentowanie dostępne jest po zalogowaniu.